niedziela, 28 października 2012

I wszystko jest cacy!

Zjawił się rano, jak gdyby nigdy nic. No dobra - głoszono wszem i wobec, że nadchodzi. Nikt się jednak nie spodziewał, że spadnie z takim przytupem. 

Ale spadł. I dobrze, że spadł. Przynajmniej ta jesienna deprecha minie. Nie tylko mi, Ogółowi. Chodzi ten Ogół taki naburmuszony i niezadowolony z życia, jakby zaraz wszystko się miało zawalić. A to tylko liście spadły. I trawa wyblakła. Para z ust wszystkim leci. I niebo jest ciemniejsze niż zwykle. Jak puch ten biały pada i pokrywa wszystko, co pokryć jest w stanie, to przynajmniej Ogół zapomina o winowajcach swego "ogółowego" braku chęci do życia.

Ogół wraca więc do życia: nakłada maski jokera pokazując, że wszystko jest cacy. Sic! Jeden mistrz jest lepszy od drugiego. Wyćwiczone od dziecka. Pogoda? Dół przenosi się na mało odporny Szczegół, zbiera żniwa. Szczegół udawać nie potrafi. Marnieje. Prawdziwa rzeź.

Ogół nie umie się cieszyć z życia. Aura? Nastawienie? Natura? Najchętniej przespałby całą tą zimojesień nie wystawiając nosa spod kołdry. Szczegół się broni. Potrafi znaleźć szczęście w porannej kawie, liściach szeleszczących pod nogami, skrzypiącym od obcasów śniegu. Jak by zmieszać te wszystkie małe szczęścia i sprzedawać w cukierni kawałeczkami.... Szukam chodzące Szczegóły, starając się odróżnić maski od "szczegółowego" szczęścia. Ogół im zazdrości. Mi też zazdrości, bo ich szukam.

Za oknem jest biało - wszechobecny brak liści i trawy pod białym pyłem. I wszystko jest cacy! :)

liscie-klonu-snieg


czwartek, 25 października 2012

O wyborach małych i dużych

If you believe it is a world of choice, you regard your life as a product of your own decisions. 
If you believe in destiny, you suspect there are greater forces defining your life’s story. 
Even if we are each part of some great master plan, our unique journey has more personal meaning when we choose it for ourselves. You make many choices every day. Whenever possible, choose the life you want.  (http://www.reellifewisdom.com/taxonomy/term/choice_vs_destiny)

Początkowo miało być "O wyborach dobrych i złych". Po dłuższym zastanowieniu śmiem stwierdzić wszem i wobec: złe wybory nie istnieją! dobre wybory nie istnieją! są tylko takie, które w danej sytuacji i w danym momencie w naszym małym wszechświecie wydają nam się najwłaściwsze z najbardziej właściwych. I często nikt i nic nie jest w stanie nam takiego naszego wyboru wyperswadować.

Przynajmniej takie jest moje zdanie.

Kiedy miałam lat 16 podjęłam pewną decyzję, która - jak się później okazało (choć okazać się nie musiało, wiadomo było, że tak się stanie) - zaważyła na całym moim życiu. Rzuciłam coś, co do tej pory, przez prawie 10 lat było moją pasją, dla czego poświęcałam niejeden wieczór, a nawet i weekend. Rzuciłam. Ostatecznie i definitywnie. Jak to JA potrafię. Praktycznie z dnia na dzień. Bo CHCĘ - mówiłam.  A jak już CHCĘ, to nie ma uproś. CHCĘ iść na fajne studia do stolycy. Mówili: "będziesz tego żałować!.. bo przecież kochasz grać! muzyka to Twoje życie..!". Słyszałam, ale nie słuchałam. Przecież właśnie dokonuję najwłaściwszego wyboru z właściwych! - manifestowałam. Bo w tamtym momencie taki był. Dla mnie przynajmniej. Mój wybór, to go dokonałam. Mówili też coś o wielkim talencie, który się zmarnuje. Nie słuchałam. Bo CHCĘ. I kropka.

Wtedy nagle zrobiło się pusto. Nie było już podróży stopem 40 km od domu. Nie było już łupanki do dwudziestej drugiej, a czasem i dłużej, na mucie. Nagle i nauka nie szła tak dobrze, jak kiedyś. Coś we mnie pękło. Chyba straciłam wtedy sens życia, ale sama nie umiałam tego nazwać. Nawet buntować się próbowałam. Ostatecznie i definitywnie pożegnałam się z moim być-może-przeznaczeniem. Jak to JA potrafię.

No więc poszłam. Do stolycy, do tej super-szkoły, która od tamtej pory była celem numer jeden. Szkołę skończyłam, języki znam, w ofertach pracy mogę praktycznie wybierać (nie to, że nieskromna jestem, ale nazwa szkoły w moim cv... jak by to określić... zachęca). Jednak od początku czuję, że w tej mojej "wielkiej karierze" jest coś nie tak. Że to z pewnością nie jest to, co chcę robić całe życie. Myślę sobie: "dżizas! co ja tutaj robię? to nie dla mnie! mam tak spędzić resztę swojego życia?"

Czy żałuję? Czasem tak. Ale wtedy sobie powtarzam: "Nie ma tego złego...". Bo nie ma. Te niby-złe wybory też są w życiu potrzebne. Uczą nas, kształtują, wzbogacają. Może właśnie dzięki nim wiemy, czego nie chcemy robić? albo co chcemy robić? Korporacja zmienia ludzi. Czy na złe? Zmienia i tyle. Musisz sobie radzić. Dzień po dniu. Uczysz się tego wszędobylskiego menedżerowania i asertywności. Wszyscy zarządzają wszystkimi. Uczysz się dbania o swoje interesy, bo nikogo tam nie obchodzisz. Nabierasz przekonania, że od Ciebie tylko i wyłącznie zależy to, co i jak będziesz robić, i jaki efekt chcesz osiągnąć.

Ukradłam z thechangebloga kilka złotych myśli, z początku myśląc: "cała ja!"

  • I have no idea what I want to do and I clearly made the wrong choice before so what makes me think I’ll get it right this time?
  • It’s too late to go for what I really want now.
  • I guess I just have to live with my mistakes.
  • If only I could have a do over.
Ale to cała kiedyś-ja.

Kim jestem dziś? Odważnym kombinatorem. Artystką. Świadomą optymistką. Konsekwentną. I upartą.



Wcale nie muszę żyć życiem, którym żyć nie chcę. Nie chcę też cofać czasu, bo czy postąpiłabym inaczej? Dokonałam kolejnego wyboru. Nie zastanawiam się, czy tym razem jest to dobry wybór. Jest on właściwy. I wcale nie jest za późno. I dopnę swego. Bo CHCĘ.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Do poczytania:
http://www.thechangeblog.com/design-your-ideal-career/
http://www.thechangeblog.com/barrie-davenport-interview/
http://www.thechangeblog.com/when-your-life-speaks/


poniedziałek, 22 października 2012

Tupot małych nóżek

Już mi trochę przeszło. 

Zawsze mi przechodzi, kiedy na nich patrzę: dwa słodkie Aniołki z chochlikami w oczach. Babcia się kiedyś śmiała, że starszy jest taki śliczny.. jak młody Delon... że to 'cudo prirody' - jak zwykła mówić do swoich 'podróżok'. A młodszy jest ładniutki jak dziewczynka. Zresztą, jeśli by obu ubrać w sukienki, mogliby udawać Królewnę Śnieżkę i Złotowłosą. Kiedy tak patrzę, jak jeden gra w te wściekłe ptaki na mojej komórce, a drugi wcina "suchą bułę", to już nic się nie liczy, wszystko jest jakby.. ułożone tak, jak ma być. Jak byśmy byli w szklanej kuli pancernej, gdzie nikt nie jest w stanie zaburzyć idealnego społecznego ładu. Czasem sobie myślę: przecież jestem dla nich całym światem; "mama jest fajna" - powtarzają - "mamo, usypnij mnie", "mamusiu, chciałbym się przytulić", "przepraszam, mamo, kocham Cię" - i wtedy zapominam o największych grzeszkach, jakie zdarzyło im się popełnić. I tak sobie dalej myślę: dlaczego ja właściwie się złoszczę? skąd ten brak cierpliwości? Tłumaczę sobie: przecież jestem tylko człowiekiem, każdemu zdarza się wybuchnąć, nawet bohater czasem upada....

Ale to nie tak. Zupełnie nie tak. Mnie od wewnątrz zżera taki wielki pasożyt. Nauka nazywa go Stresem, dla mnie to robal żywiący się moją psychiką, pożerający kawałek po kawałeczku moją osobowość. Pasożyt ten jest śmiertelnie zaraźliwy. Na świecie wybuchła epidemia Stresu, który opanowuje coraz to większe obszary kuli ziemskiej. Stres przenosi się drogą kropelkowo-nerwową, nieleczony prowadzić może do nieodwracalnych skutków fizyczno-mentalnych.

I tak sobie ten Stres rośnie we mnie, i w końcu zaczynamy żyć w symbiozie. Ja i On. Siedzi w moim brzuchu, bawi się jelitami jak skakanką. Trzęsie moimi rękami i strunami głosowymi. Czasem szpera w mózgu i mowę odbiera. Już nawet nie czuję, jak przez Niego chronicznie zaciskam szczęki. O, nawet teraz! Kiedy oddaję się kolejnej pranajamie próbując osiągnąć stan całkowitego relaksu, to On staje jakby z boku i patrzy na mnie, obraża się, że próbuję zaburzyć Naszą symbiozę. Strzela focha, bo próbuję się Go pozbyć. Bo przecież jest nam tak dobrze! Tak już się do siebie przyzwyczailiśmy, że świata poza mną nie widzi!

Pranajama nie pomaga. Kiedy już złożę matę, czuję, jak symbioza się odradza i znów stanowimy Jedno. Ja i On.

Wracam więc do Mojej kuli, do której On nawet wstępu nie ma. Gdzie taka symbioza nie ma racji bytu.

Wystarczy tupot małych nóżek w sobotni poranek, ponad którymi rozbrzmiewa głos herubinka: "Mama, wstawaj, jesteśmy głodni!"

niedziela, 21 października 2012

Od poczatku

No dobra, może zaczęłam trochę brutalnie, ale to dlatego, że przeżywam właśnie bunt przeciwko tym wszechobecnym schematom i przekonaniom, że "Bóg tak chciał", i że "to nam jest pisane". Ale czy Bóg chciałby, żebyśmy robili wszystko wbrew swojej naturze? czy jeszcze w raju nie dał na wolnego wyboru? (no, może trochę za daleko odbiegam myślami - trochę mnie poniosło :) ) Mamy wybór, i to, kim dziś jesteśmy, to skutki NASZYCH wyborów w przeszłości. To, kim będziemy w przyszłości, też będzie skutkiem NASZYCH wyborów.
Właśnie wybijam się z szeregu smutoludzi i nagle chciałabym, żeby wszyscy poszli w moje ślady. Nagle zapragnęłam powiedzieć całemu światu, że wcale tak nie musi być. Nagle zapragnęłam pisać o tym, oświecać. Chciałabym, żeby nagle wszyscy zaczęli czytać te strasznie ważne rzeczy, o których piszę i nawracać się.
Warto próbować.

Smutoludzi ciąg dalszy

Drugi typ to.. oni się fachowo nazywają tumiwisistami. Część z nich olewa tylko niektóre sfery życia prywatnego, czy zawodowego, dla niektórych totalne zobojętnienie jest sposobem na życie. 

Podkategorii tumiwisistów jest wiele. Jedni, typowi, najczęściej spotykani, charakteryzują się tym, że mimo totalnego już zblazowania wykonywaną pracą i w kółko powtarzającymi się zadaniami, które nic nie wnoszą do rozwoju zawodowego czy osobistego (który im systematycznie obiecywano), służalczo i sumiennie robią to, co do nich należy. Tacy w korporacji są najlepsi, bo są bezproblemowo użyteczni: niczego nie oczekują, akceptują rzeczywistość taką, jaka jest, nie domagają się zmian na lepsze, spełniając przy tym wszelkie zachcianki pracodawcy oraz każdego dnia wnosząc swą wartość dodaną żadnego "dodania" nie chcąc w zamian. Wisi im wszystko i wszyscy, dopóki kasa wpływa na konto, a nikt nie trąbi o kolejnej restrukturyzacji.
O ile ta podkategoria nawet nie myśli o sprzeciwie wobec tej okrutnej zawodowej rzeczywistości - no, może teraz to przesadziłam: myśli  ale bez rozwijania koncepcji wprowadzenia zmian w życie - są też tacy wyznawcy tumiwisizmu, którzy knując nieustannie plany zawładnięcia światem i ogłoszenia strajku generalnego- nie mają odwagi podnieść buntu, zobojętniając się na wszystko, co ich otacza. Unikają pracy, bliższych kontaktów ze współofiarami tego okrutnego losu, jakim jest Praca, odliczają sekundy do kolejnej kawy czy papierosa. Takich mi najbardziej żal: nie mają odwagi stać się kowalami własnego losu, mimo, że najchętniej stanęliby na piedestale głosząc mądre ideologie o tym, jak to w życiu można robić wszystko, wystarczy chcieć!

No właśnie, wystarczy chcieć, stać się kowalem własnego losu, od nas zależy, w jaki sposób przeżyjemy swoje życie! To wydaje się takie banalne, ale ilu z nas ma odwagę faktycznie stanąć na wysokości zadania? Pamiętam, jak mama mi mówiła - może trochę mało przekonująco, ale jednak mówiła - nie ucz się wszystkiego na raz, nie musisz wiedzieć wszystkiego  skup się na tym, co Cię interesuje. Ja się jednak tego wszystkiego uczyłam, taka właśnie byłam głupia! Po co? dla czerwonego paska? dla podniesienia samooceny? a może, żeby kiedyś błysnąć na spotkaniu z CFO w największej korporacji na świecie? 

Myślę, że największym problemem takich smutoludzi - do których ja nota bene jeszcze niedawno też należałam - jest to, że nie mają jasno określonego celu. W naszym świecie są pewne schematy, wzorce postępowań, stereotypy, wpajane nam od dzieciństwa: siedź prosto, nie gadaj przy jedzeniu, ucz się pilnie,  odrabiaj systematycznie lekcje, miej piękne oceny, idź na dobre studia, zdobądź świetną pracę, miej dostanie życie. Taki cel nam wpajali rodzice, taki cel wpajamy i swoim dzieciom. Tylko czy to dostatnie życie musi być celem? Ostatnio przeczytałam artykuł, w którym słusznie było napisane: po trzydziestce większość z nas żyje dla innych, niewielu ma odwagę, żeby żyć też dla siebie...

Ja trochę takiej odwagi zdobyłam. Dzięki Tobie, i Tobie, i jeszcze Tobie. Jednego smutoludzia mniej na świecie :) Pomyślałam: Ty, i Ty, i jeszcze Ty - wy wszyscy macie rację! JA mogę robić w życiu to, co mi przyniesie satysfakcję, że robię to, do czego zostałam "powołana". Mam teraz jakiś cel, swój własny cel, tylko dla siebie. Dla innych też jestem - pół mnie powinno im wystarczyć. Ustawiam kolejny kurs do portu zwanego Spełnieniem. Mój statek już odpływa, a Twój?

piątek, 19 października 2012

Smutoludzie

Za każdym razem, kiedy wracam z jakiegoś spotkania, albo lunchu, albo „branczu” (jak to się teraz fachowo po polsku nazywa), ogarnia mnie przerażenie.. nie, to złe słowo.. raczej smutek i przygnębienie. I współczucie. 

Szczególnie kiedy patrzę na te dziewczyny, kobiety zanurzone w tabelkach już od przeszło 10 lat... Bo czy to nie przygnębiające i smutne, że ludzie przez całe życie robią to, czego nie lubią, nienawidzą, albo co im już wychodzi bokiem? Wiem, że niektórzy nie mają wyjścia, fizycznie, materialnie, ale Ci, co je jednak mają? Weź się w garść, podejmij męska samozwańczą decyzję i.. rób to, na co naprawdę zasługujesz, co przyniesie Ci satysfakcję i spełnienie.  Ja nie chcę obudzić się po czterdziestce i zdać sobie sprawę z tego, że.. właśnie, jest taka piosenka, o biznesmenie, który jedzie na wakacje w ciepłe kraje, i napaja się słońcem, niby odpoczywając od całego tego złego świata (wątpię, ze wyłączył swego iPhone’a i nie sprawdził outlook’a przed położeniem placka na plaży). No więc ten biznesmen, tak sobie wegetując, spotkał rybaka, który łowił rybki do południa stwierdzając, że już wystarczy. Biznesmen-kapitalista dzielnie obserwując go dzień po dniu w końcu nie wytrzymał i pyta: czemu pan łowi te ryby do południa, przejada, co sprzeda, a na drugi dzień robi to samo? Czy nie lepiej byłoby łowić cały dzień, trochę odłożyć, na nową łódź może, potem założyć firmę, kogoś zatrudnić do pomocy.. dzięki temu sprzedawać więcej i więcej zarabiać...? Rybak na to: a po co? Na co kapitalista: żeby... móc potem odpoczywać w ciepłych krajach! Rybak: „tak? A co ja teraz robię?”


Ja nie chcę się obudzić po czterdziestce i zdać sobie sprawę z tego, że moje życie było takie puste i pozbawione sensu. Przez 11 i pół miesiąca dziobać, żeby wreszcie po tych wszystkich całorocznych nie mających konstruktywnych podstaw stresach móc sobie pozwolić na wypoczynek. Oczywiście, są ludzie, którzy świata poza korporacją nie widzą, których out-of-office wyraźnie podkreśla: "W dniach bla-bla-bla przebywam na urlopie z dostępem do poczty" - o nich za chwilę. Ale co tu widzieć? Jaki jest sens takiej pracy, od której nawet w domu odpocząć nie możesz? Tabelki? Cyferki? A może pitche? Majgad! Ja sensu głębokiego w tym nie widzę.

Żyjemy w świecie, w którym pieniądz zrównał się z czasem i zyskał władzę nad całym tym światkiem konsumpcyjnym. Już nawet zdrowie przestało mieć znaczenie, ludzie chodzą w półśnie nie wiedząc już, dlaczego właściwie robią to, co robią. Myślę, że zatracili sens, życia, akceptując, że tak już musi być i basta! Są 2 typy tych smutoludzi. Pierwsi - przeginający karierowicze z klapkami na oczach, dupowłazy, hipokryci, którym wydaje się, że jak będą udawać, że grają fair, to szybko awansują i znajdą się na samej górze. Ślęczą nad tym kompem po nocach, jak tylko odwalą swoje i położą dzieci spać. Żona już dawno śpi, wykończona po całym dniu z ich ukochanym maleństwem, którego niby nie mógł się doczekać, którego niby kocha nad życie, którego widzi głównie słodko pochrapującego przy piersi mamy. Ale one „karierowice” też nie są lepsze: mają średnio po trzydzieści parę lat, o dzieciach to już mowy nie ma. Jak mówisz, że chcesz wolne, bo dziecko idzie do pierwszej klasy, to kręcenia nosem końca nie widać! Ale pozwala, bo przecież jest super-szefem! Przecież jej celem życiowym jest być super-elastycznym-łatwo-się-do-zmian-dostosowującym-otwartym-i-tolerancyjnym-menedżerem. Przecież oni wszyscy na górze tak mają, to czemu ona ma do tego nie dążyć?

To smutne. Ludzie siwieją w wieku trzydziestu lat (ba! nawet i wcześniej) żartując, że to pamiątki z czasów ich rozkwitu w branży. Siedzą po nocach, zawalają weekendy, nie korzystając zupełnie z życia. Czy oni mają jakichś znajomych poza Pracą? Praca to ich przyjaciel, mantra, budda, cel życiowy. Siedzą po nocach, bo zadania są na wczoraj, a nie potrafią powiedzieć nie. A przecież prawdziwy menedżer musi być asertywny! – pamiętam to jeszcze z „Podstaw przedsiębiorczości” – hipokryci. I tak pracują rok, dwa, pięć, dziesięć.... a totalnie wypalonych zabiera do szpitala karetka. A najlepsze jest w tym wszystkim to, że nikogo to nie obchodzi. Bo to pionki na strukturalnej planszy - rzadko któremu uda się odskoczyć jak konik, mimo, że służą wiernie jak laufer. I nie ważne czy pracujesz pół roku, czy 20 lat, czy 8 godzin, czy 15 dziennie. Jeśli pionek stanie w nieodpowiednim polu, zostaje zbity przez króla lub królową, przez tych po-trupach-się-wspinających-super-liderów. Współczuję.

O drugich może jutro. Teraz pora spać.